sobota, 19 lutego 2011

trzy dni w górach

Micho zareagował na propozycję wyjazdu dopiero w przeddzień. Po prostu zadzwonił i powiedział: zdecydowałem się! OK, natychmiast wybrałem się po niezbędne zakupy – ciepłe podkoszulki i grube skarpety. Wieczorem wybraliśmy się razem po spodnie narciarskie i śpiwór, przy okazji kupiliśmy plecak, który okazał się później przeznaczony dla rowerzystów. Cóż, trzeba było patrzyć na metkę przed zapłaceniem. W dzień wyjazdu zaproponowałem spotkanie, by wspólnie przepakować plecaki. Micho zignorował to i później okazało się, że do swego bagażu musiał dotroczyć plecak z jedzeniem. Mój bagaż zmieścił się w górskim plecaku pożyczonym od Zuzy. Jeszcze przed wieczorną odprawą kupiłem z przeceny kijki trekingowe, a Michu zaproponował, abyśmy pojechali z bagażami samochodem i zostawili go gdzieś przed dworcem. No cóż, samochód jest stary, nie ma obaw, że ktoś połasi się na jego unikalne walory. W ostatniej chwili zgodziłem się na to, przyjeżdżając po niego ze swoim plecakiem na tylnym siedzeniu. Krótkie pożegnanie z babcią i wyjazd. Wcześniej kupiłem bilety z kuszetkami, więc nie było kłopotów z miejscami. Przesiadka w Katowicach zajęła zaledwie kilkanaście minut, a w Żywcu było trochę czasu by pospacerować po mieście. Zdołaliśmy zobaczyć park z dawnym pałacem Habsburgów, domek chiński i baraszkującą wiewiórkę. W sklepie sportowym, kupiliśmy czapkę dla Micha i rękawiczki dla mnie. Byliśmy gotowi do szturmu na góry.
Podróż autobusem do Soblówki minęła niezauważalnie. Wysiedliśmy i od razu trafiliśmy na żółty szlak. Tuż na początku minęła nas rozchwiana, ogromna ciężarówka napakowana dłużycami drzewa sosnowego ponad racjonalną wysokość. Świeciło słońce, więc nastrój był znakomity, czuć było górskie powietrze. Ruszyliśmy pod górę, pośród świerków, wzdłuż nieregularnej ścieżki znaczonej koleiną i garbami śnieżnych oślizgów. Niedługo ukazało się zabudowanie, które okazało się czyimś domkiem letniskowym, ale była okazja do pierwszego postoju i naparstka ciepłej herbaty. Ruszyliśmy dalej w górę, trzymając się szlaku w zalesionych wzgórzach. Miejscami oddychałem z trudem, próbowałem staranniej dopasowywać tempo marszu do swoich możliwości, skupiając się na oddechu i układzie ciała w stosunku do ciężaru plecaka. Nie forsowałem się, mając na uwadze możliwości Micha, którego przez jakakolwiek nieostrożność nie chciałem zniechęcić do wyprawy. Po niemal godzinie marszu wyszliśmy na przestrzeń, gdzie na pochyłym wzniesieniu stała niewielka chata. Początkowo nie zauważyliśmy, że nie było w niej okien, więc zrodziła się nadzieja, że jesteśmy u celu. Ale nie była na szlaku, choć tyczki wskazywały w jej kierunku. Micho był rozsądny, nie dał się zwieść pozorom i minęliśmy ją poniżej rozległej polany. I dobrze, bo jeszcze po jakimś kwadransie marszu wyszliśmy pod stok, na którym rysował się kształt schroniska „Na Rycerzowej”. Zuza wybiegła naprzeciw – przyznała, że nie poznała nas z daleka, ale coś ją widocznie tknęło. Przed chatą omietliśmy buty ze śniegu i weszliśmy do środka. Zmieniliśmy obuwie i zostaliśmy przedstawieni sympatycznej załodze schroniska. Ulokowaliśmy się w pokoju, a Zuza zaproponowała nam ciepłą herbatę i własnoręcznie zrobiony bigos. Bardzo smaczny. Widocznie nie było nam dość marszu; gdy zaproponowałem spacer, dzieciaki wzięły dupoloty i wybraliśmy się na stok Rycerzowej Wielkiej.
Zrobiłem im kilka zdjęć na Przełęczy Halnej (1165 m npm) i wspiąłem się pod krzyż, który okazał się poświęcony NMP i był stacją na szlaku papieskim. Na stoku obejrzeliśmy jeszcze wigwam, w którym rozpalano ognisko, podczas wspólnych biesiad zimowych.
Nie było nam jeszcze dosyć wrażeń, więc wybraliśmy się w trójkę na spacer przez Rycerzową Małą (1207 m npm) do widzianej wcześniej bacówki, gdzie latem wyrabiają oscypki. Była zamknięta, więc najkrótszą trasą wróciliśmy do naszego schroniska.
Wieczór wypełniliśmy grami towarzyskimi w dość dobrych humorach. Zostaliśmy przedstawieni Darkowi, sympatycznemu kierownikowi schroniska . Przed spaniem rozwiesiliśmy ubrania by doschły, a Zuza wstawiła zmoczone buty do kotłowni. Dużo czasu zajęło nam ustalenie źródła zapachu, który niepokoił Micha i Zuzę, a mnie zupełnie nie poruszał. Nie udało się niczego ustalić.
Rankiem Zuza wstała przed nami do swoich obowiązków. Przyrządziła nam jajecznicę z pomidorami i kanapki. Szef udzielił jej kilkugodzinnej przerwy w obowiązkach więc zaproponowała, że odprowadzi nas „Na Przegibek”. Wzięła na swoje barki drugi plecak Micha, podeszliśmy pod pierwszy znak orientacyjny i zrobiliśmy sobie zdjęcia. Wędrówka pod Rycerzową Wielką (1226 m npm) była mordercza, ale Zuza nie pozwalała zatrzymać się przed szczytem. Potem skręciliśmy w las i szlak wiódł nas już bez specjalnych utrudnień, choć nie bez dużego wysiłku. Zuza pilnował szlaku, choć widać było, że „ludzkość” ułatwia sobie drogę wędrując wzdłuż wyraźniejszej granicy ze Słowacją.
Po wyjściu z lasu, w miejscu rozstaju szlaków widać już było schronisko – wg wskazań, zostało nam 15 minut marszu. Tu pożegnaliśmy się z Zuzą, która pognała niebieskim szlakiem z powrotem do swej bacówki i do pracy. W kwadrans stanęliśmy za barem schroniska. Dzwonkiem przywołaliśmy gospodynię, która dala nam klucz do pokoju. W odwiedzanych przez nas schroniskach zawsze był dzwonek po obsługę krzątającą się na zapleczu. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że można tu wypożyczyć narty i pojeździć przy wyciągu orczykowym. Pokój na piętrze był niewielki, prycze piętrowe, niewiele miejsca na obrót, choć dość drogi. Zeszliśmy na dół, Michu zamówił sobie pierogi z mięsem, ja naleśniki ze śmietaną.
Po obiedzie wdrapaliśmy się na stryszek, by dopasować buty i narty. Ze mną był kłopot – nic nie pasowało, dopiero prawdziwym przypadkiem dostałem piękne buty do rakiet, które można było także wykorzystać do nart. Do momentu uruchomienia wyciągu musieliśmy troszkę poczekać, bo ruszał dopiero wtedy, gdy stali rezydenci schroniska zebrali się ze swoimi rodzinami na miejscu. Tylko sami swoi i tylko tyle i chcą, ale udało nam się pojeździć ponad półtorej godziny. Michu wydostał się na swój pierwszy zjazd dopiero po drugiej próbie podpięcia pod orczyk, ale później było już dobrze. Szybko przypomnieliśmy sobie umiejętności jazdy i bawiliśmy się z dużą przyjemnością.
Widocznie czuliśmy się znakomicie, bo już zupełnie po ciemku, mając jedną latarkę, wybraliśmy się na pobliski szczyt Bendoszki Wielkiej (1144 mnpm) z potężnym krzyżem milenijnym. Noc w zimowym lesie pełna była tajemniczych, żywych, pobudzających wyobraźnię kształtów. Mimo pełni, panorama gór z tego miejsca najlepiej prezentowała się na planszy.
Wieczór spędziliśmy na wariantowaniu trasy dnia następnego, ostatecznie decydując się na ekstremę. Ja zszedłem jeszcze na dół, gdzie pewien zadomowiony obywatel uraczy mnie nalewką z dżemu sąsiadki. W nocy dręczyła mnie wątpliwość, czy podołamy planom, ale następnego dnia rano postanowiłem oddać decyzję Michowi – są ferie, niech decyduje! ...
Gdy Michu obudził się, oznajmił, że idziemy trasą , którą wcześniej ustaliliśmy. Takie rozwiązanie odpowiadało mi, podziwiałem Micha za zdecydowanie i odwagę. Przed wyjściem wzmocniliśmy się krzepiącym śniadaniem. Tym razem ja zjadłem pierogi z mięsem, a Michu zamówił filet z kurczaka. Zrobił kanapki z serem i pasztetem, napełniliśmy termos herbatą, dokupiliśmy po butelce Tymbarku i ruszyliśmy do znajomego miejsca rozwidlenia szlaków. Czerwony prowadził w naszym kierunku. Już po kilkunastu minutach trafiliśmy na strefę wycinki drzew. Z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy, jak ekipa drwali podcina pień wielkiej sosny, wbija kliny i z wielkim hukiem powala potężną sosnę.
Drogę przebiegły dwie sprytne sarny, piliśmy wodę w miejscu, gdzie spotykały się dwa górskie strumienie. Wychodząc na polanę zobaczyliśmy schronisko, ale wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaka długa wiedzie do niego droga. Zatrzymaliśmy się dłużej na przełęczy pod Orłem (1060 m npm), gdzie zrobiliśmy zdjęcia w mgławym świetle słońca. Szliśmy ubitą w śniegu ścieżką, mimo, że miejscami odchodziła od szlaku; ludzie wiedzą lepiej – mawiał Michu. Pod koniec trasy zaczął prószyć śnieg, który w połączeniu z wiatrem kazał naciągnąć kaptury na czapki. Ostatnie podejścia były trudne, ale pokonaliśmy je bez dłuższego postoju.
Schronisko na Wielkiej Raczy (1236 m npm) nie wydało się na przyjemne, w środku było zimno. Kilka osób skupiło się wokół kominka, nam zostały stoły przy ciemnych oknach. Uświadomiłem sobie, ze nie musimy tu nocować, że możemy jeszcze dążyć na autobus z Kolonii do Żywca. Michu zgodził się ze mną, zamówiliśmy obiad – ja wątróbkę, on pierogi z mięsem. Popiliśmy herbatą i ruszyliśmy żółtym szlakiem pędem w dół. Plecaki dodawały przyspieszenia, miejscami szlak był oblodzony, każdy z nas ukręcił kostkę stopy, ale zdążyliśmy ładnych kilka minut przed pojawieniem się autobusu. Na początku byliśmy jedynymi pasażerami, więc udało się nam zmienić ubranie na suche i świeższe. W Żywcu czekaliśmy na pociąg do Wrocławia zaledwie kilkanaście minut. We Wrocławiu trzeba było przeczekać ponad trzy godziny, więc wybraliśmy się na zwiedzanie miasta nocą. Zlokalizowaliśmy „rynek”, doszliśmy do pomnika Powstańców Śląskich i Spodka, a potem zasiedliśmy w MC Donaldzie przy Big Macu i Coca Coli...
Znaleźliśmy swobodne miejsca w pociągu, troszkę pospaliśmy. W Szczecinie czekała na parkingu niezawodna Favoritka, która dotarliśmy do domów.
14-18.02.2011

piątek, 4 lutego 2011

nie upieram się

 

... że umiem malować
Posted by Picasa

środa, 2 lutego 2011